Shownotes
Tamten rok zaczął się pomyślnie. Miałam 24 lata, świetnego faceta, z którym planowaliśmy wspólne życie i ustaloną datę ślubu. Z optymizmem patrzyłam w przyszłość, marząc o szczęśliwej rodzinie i gromadce dzieci.
Zawsze dbałam o zdrowie i przykładałam wagę do regularnych badań profilaktycznych. I właśnie wtedy, podczas rutynowej kontroli, znaleziono zmiany na jajniku - niewielkie, ale wymagające wycięcia. Zlecone markery nowotworowe podręcznikowo mieściły się normach, i choć podczas zabiegu lekarze zdecydowali o usunięciu całego jajnika, czekałam na wyniki histopatologiczne ze spokojem, traktując to jako zwykłą formalność. Kiedy wreszcie były do odbioru, usłyszałam, by udać się na oddział do mojego lekarza. Weszłam do gabinetu, a lekarki aż się poderwały. Poprosiły, bym zaczekała, bo doktor jeszcze operował. Chciałam przyjść nazajutrz, ale nalegały, bym została. Jedna z nich wzięła mnie za rękę i zaprowadziła pod blok operacyjny. Zaniepokoił mnie ten pośpiech. Kiedy zobaczyłam lekarza wraz z ordynatorem, idących w moją stronę, wtedy wiedziałam, że dzieje się coś złego. „Pani Aniu, ma pani raka”. Na słowa ordynatora zamarłam. Po kilkunastu sekundach, ku zaskoczeniu wszystkich, odpowiedziałam tylko: „Dobrze, to co robimy?” Nie czułam strachu, nie czułam nic. W pierwszych chwilach potraktowałam to jak zwykłą chorobę, którą trzeba wyleczyć.